Koniec. Paul McCartney - ,,McCartney III" (RECENZJA ALBUMU)
To rzeczywiście KONIEC, ale spokojnie, spokojnie - nie kończy się ani McCartney, ani nawet świat (o dziwo). Jedna czwarta The Beatles zdecydowała się za to wykorzystać tegoroczną apokalipsę, żeby zakończyć swoją słynną trylogię. A ja, korzystając z uprzejmości pana Paula, recenzją jego zakończenia kończę swoją aktywność na blogu w tym roku. Jakoś tak dużo się tych ,,końców" tutaj nazbierało, więc może dla równowagi zacznijmy od początku.
Na trylogię McCartney składają się albumy McCartney (1970), McCartney II (1980) i wydany przed chwilą McCartney III. Od innych albumów solowych sir Paula odróżnia je to, że muzyk nagrywał je samodzielnie we własnym domu.
McCartney III zebrał bardzo dobre recenzje. Na Metacritic suma ocen krytyków wyniosła 82/100, co oznacza, że płyta uzyskała ,,powszechne uznanie". I tutaj pojawia się moje ,,ale", bo moim zdaniem płyta jest porządna, ale jednocześnie, prawdę mówiąc, nie odczuwam potrzeby, żeby co chwilę do niej wracać.
Na płytę składa się jedenaście piosenek, w sumie czterdzieści cztery minuty muzyki. Zaczyna się interesująco. Long Tailed Winter Bird to utwór niemal w całości instrumentalny. Jedyna słowa, jakie w nim padają (Do you, do-do, do you miss me?/Do you, do-do, do you feel me?) zdają się być skierowane bezpośrednio do słuchacza: ,,halo, halo, czy ktoś za mną tęsknił?" W Find My Way jest radośnie i optymistycznie (ale w stonowany sposób). Pretty Boys to prawdopodobnie autorefleksja dotycząca początków kariery, gdy The Beatles byli największym ,,towarem eksportowym" Wielkiej Brytanii, ale jednocześnie produktem ówczesnego przemysłu muzycznego: Oh, here come the pretty boys/A line of bicycles for hire/Objects of desire/Working for the squire/You can look, but you'd better not touch. Z Women And Wives wyszło coś na kształt przykazania, w którym McCartney poucza, że wszystko, co robimy, stanie się przyszłością naszych dzieci. O Lavatory Lil wiemy tyle, że nie wiadomo, kim jest tytułowa bohaterka, i to chyba jedyny instrygujący element tej piosenki. W Sliding' sir Paul lata, w Seize The Day chwyta dzień, a w Deep Down imprezuje. Płytę kończy akustyczna Winter Bird/When Winter Comes, czyli urocza, ciepła, choć zimowa pioseneczka, której letnim odpowiednikiem jest podobnie ujmująca The Kiss Of Venus.
Na koniec wrócę jeszcze do samusieńkiego środka albumu, czyli Deep Deep Feeling. Ben Lindbergh w swojej recenzji dla ,,The Ringer" piosenkę numer sześć podsumował, stwierdzając, że powtarzane w niej jak mantra przez McCartneya wersy Sometimes I wish it woud stay/Sometimes I wish it would go away idealnie podsumowują jego mieszane odczucia odnośnie do tej ponad ośmiominutowej kompozycji. Przytyk może nieco złośliwy, ale coś w nim jest. Moje odczucia co dniej, a właściwie całego albumu, są letnie, czyli, jak przekonywał Dostojewski, gorzej już być nie może. Jeśli miałabym podsumować trylogię, to najbardziej do gustu przypadła mi część druga, która momentami jest świetna, momentami straszna (te paskudne, świdrujące mózg elektroniczne dźwięki - brrr), ale właśnie - jest jakaś.
PODSUMOWANIE
Na McCartney każda bez wyjątku piosenka jest dobra, tyle, że zabrakło mi na niej tego ,,czegoś".
Najlepsze piosenki: Winter Bird/When Winter Comes, The Kiss Of Venus.
...
Recenzja Bena Lindbergha dla The Ringer (KLIK)
Okładka (KLIK)
Do zobaczenia po świętach!
Komentarze
Prześlij komentarz