Mark Barber - ,,Legendy miejskie". Co poszło nie tak? [RECENZJA]
Podczas zbierania informacji do artykułu o netlorze, który zamierzam w przyszłości napisać, natknęłam się na książkę Legendy miejskie Marka Barbera. Chwilę wahałam się nad kupnem, ale szybko stwierdziłam, że nie ma co wybrzydzać - polskich pozycji dotyczących tego tematu ze świecą szukać, a i cena bardzo zachęcająca (5,99 na Allegro).
W życiu bym nie pomyślała, że takie czytadełko da mi tak do myślenia. Szkopuł w tym, że to nie same legendy, a pomysł wydania tej książki tak mnie zastanowiły.
INFORMACJE PODSTAWOWE
Legendy miejskie w tłumaczeniu Katarzyny Berger-Kuźniar i Piotra Błocha wydało w 2007 roku Wydawnictwo RM. Książka liczy 336 stron i składa się ze wstępu, przedmowy Wojciecha Orlińskiego, dwunastu tematycznych rozdziałów, grupujacych omawiane makroplotki oraz zakończenia. Autor, Mark Barber, w momencie wydania książki prowadził bloga, poświęconego legendom miejskim z całego świata - zapamiętajcie: prowadził.
Jak już wspomniałam, legendy te podzielono na kategorie - jest więc na przykład rozdział Klasyczny horror, w którym czytlenik znajdzie opowieści o autostopowiczu na tylnym siedzieniu czy Krawej Mary, rozdział Kulinaria z legendą o szczurze w KFC czy część dotyczącą ataku na WTC.
Jeśli chodzi o poszczególne mity, to tutaj mamy schemat: stylizowana na tajne akta tabelka z informacją o tytule legendy, jej pochodzeniu, statusie oraz kod, pod którym czytelnik POWINIEN MÓC ją znaleźć na stronie internetowej autora. Dalej zapoznajemy się z wersją/wersjami danej historyjki, następnie przechodzimy do segmentu Śledztwo i podsumowania.
ZALETY
Zacznę od plusów.
Po pierwsze, książka będzie przydatnym źródłem wiedzy dla osób kompletnie zielonych w temacie. Autor zawarł w niej najpopularniejsze miejskie mity, próbując również wyjaśnić ich pochodzenie oraz znaczenie. Przekrój legend jest naprawdę duży - od opowiadania Palce łucznika, które zdaniem Barbera sięga bitwy pod Azincourt (1415 rok), przez historię Znikającej autostopowiczki, której najwcześniejsze wersje pochodzą z końcówki XIX wieku, po Ostrzeżenie na temat coca-coli z 2002 roku.
Drugą zaletą jest rozdział Legendy polskie, napisany przez dziennikarza Wojciecha Orlińskiego. Przeczytałam go z zaciekawieniem, bo oprócz opowiastki o niesławnej czarnej wołdze znalazło się parę takich, których nigdy nie słyszałam, typu Anna Jantar w haremie czy Czerwona rtęć.
Czymś niesamowitym jest przypomnienie sobie, jak bardzo różniło się podejście ludzi do Internetu jeszcze nie tak dawno temu. Dzisiejszemu przeciętnemu Polakowi, który spędza w sieci blisko 2 godziny i 4 minuty (1) trudno uwierzyć, że kiedyś można się było dać się złapać na maila z przypomnieniem o wyłączeniu komputerów, bo zbliżał się Dzień Sprzątania Internetu. Do tego jeszcze to stwierdzenie: ba, nawet wszechobecny dziś Internet Explorer nie był jeszcze dobrze znaną przeglądarką (2) - aż się łezka w oku kręci.
Czymś niesamowitym jest przypomnienie sobie, jak bardzo różniło się podejście ludzi do Internetu jeszcze nie tak dawno temu. Dzisiejszemu przeciętnemu Polakowi, który spędza w sieci blisko 2 godziny i 4 minuty (1) trudno uwierzyć, że kiedyś można się było dać się złapać na maila z przypomnieniem o wyłączeniu komputerów, bo zbliżał się Dzień Sprzątania Internetu. Do tego jeszcze to stwierdzenie: ba, nawet wszechobecny dziś Internet Explorer nie był jeszcze dobrze znaną przeglądarką (2) - aż się łezka w oku kręci.
No i bądźmy szczerzy, kto nie lubi tych krótkich historii, czasem przerażajacych, kiedy indziej żenujących, a często po prostu zabawanych?
DLACZEGO MAM PROBLEM Z TĄ KSIĄŻKĄ? WADY Legend miejskich
Legendy miejskie to teoretycznie pozycja lekkostrawna - niewymagająca, szybko się czyta, a treści całkiem ciekawe. Książka ma jednak sporo wad, a niektóre zastosowane w niej rozwiązania tłumaczeniowe/wydawnicze są przynajmniej dziwne.
- Podrozdziały przypominają wpisy na bloga. (Jestem, prawdę mówiąc, niemal pewna, że to właśnie ze strony internetowej autora je wzięto i tylko nieznacznie przeformowano na rzecz wydania książkowego). Taki blogerski styl może i nadaje luźniejszy ton lekturze, ale jednocześnie sprawia, że trudno odnosić się do niej poważnie i traktować jako, choćby w minimalnym stopniu, rzetelne źródło informacji. Bibliografii i przypisów tu nie uświadczycie, pozostaje więc wierzyć autorowi na słowo.
- Komentarze do niektórych mitów bywają przydatne. Często jednak autor sprzedaje nam w nich tak niesamowite oczywistości, że równie dobrze mogłoby ich po prostu nie być.
- Literówki i błędy nie są nagminne, ale zdarzają się. Ten na pierwszej stronie wstępnego rozdziału (mogą być rozpowszechniane się metodami tradycyjnymi) boli podwójnie.
- Coś dziwnego podziało się z przekładem. Tłumacze zdecydowali się komentować, jak dana legenda ma się do naszego kraju. To się zasadniczo ceni - problem w tym, że zrobili to w sposób, który rozmywa granicę między tekstem autorskim a ich dopowiedzeniami. Spójrzcie na ten fragment: To, że legenda stała się tak znana akurat w tym momencie, można przypisać wpływowi popularnego rosyjskiego filmu z 1995 r. pod tytułem Osobennosti natsionalnoy okhoty, czyli Osobliwości narodowego polowania (w Polsce dostępnego na DVD), który opowiada podobną historię. Pierwsza wersja tytułu podana została w transkrypcji angielskiej - domyślam się, że w takiej formie istniała ona w oryginalnym wpisie na blogu autora. Tłumacz podał też tytuł polski, ale po co w takim razie zostawiał transkrypcję, i to w dodatku w języku angielskim? Oprócz tego bezpośrednio w tekście głównym dopisano jeszcze informację o DVD (znowu - po co? A jeśli już, to dlaczego nie w przypisach?). Zdanie zaczyna się z perspektywy brytyjskiego autora, ale kończy tak, jakby książkę pisał Polak. Takich przypadków jest więcej. Często miałam wrażenie, że książka ma rozdwojenie jaźni i sama nie wie, z czyjego punktu widzenia jest napisana.
Inne niedopatrzenie: we wspomnianej wyżej legendzie Palce łucznika mowa o potyczce między francuzami i anglikami, którą tłumacze nazwali ,,bitwą pod Agincourt". Pod taką nazwą wydarzenie to rzeczywiście istnieje, tyle że w tradycji brytyjskiej. Starcie miało miejsce we Francji, dlatego w polskich źródłach używa się francuskiego wariantu nazwy - Azincourt. - Największy problem to jednak kwestia AKTUALNOŚCI tego wydania, a raczej JEJ BRAKU. W Internecie, wiadomo - strona jest, za chwilę jej nie ma. Od książek jednak oczekuje się pewnej stałości i solidności, powinny one stanowić niezależne, samodzielne źródło informacji. Jak to się ma do Legend miejskich? Przy każdym micie umieszczono kod, który odsyła nas do strony internetowej autora. Fajnie - problem w tym, że strona, do której przekierowuje się czytelników, już NIE ISTNIEJE. Pół biedy z samymi historyjkami, bo przecież mam je w książce, ale niektóre legendy opierają się na materiałach wizualnych. Informuje się nas, że żeby je zobaczyć, musimy wejść na www.project2067.com. Wybacz zatem, czytelniku z 2021 roku, nie zobaczysz ich, bo w książce też ich nie przedrukowano.
OCENA: 5/10
Legendy miejskie byłyby miłym czytadełkiem, gdyby nie uderzały brakiem profesjonalizmu - ze strony autora, ale też wydawnictwa.
TERAZ WY
Czytaliście Legendy miejskie Marka Barbera? Co o nich sądzicie? I czy decyzje tłumaczy tylko mi wydają się przynajmniej zastanawiające?
(1) Tak przynajmniej było we wrześniu ubiegłego roku - Polscy internauci we wrześniu 2020
(2) Mark Barber, Legendy miejskie, tłum. Katarzyna Berger-Kuźniar, Piotr Błoch, Warszawa 2007, s. 315.
Inne #książki z bloga:
Komentarze
Prześlij komentarz